Frustraci w przestworzach

W latach 1961-1972 w Stanach Zjednoczonych porwano 159 samolotów. W najbardziej gorącym okresie uprowadzano co najmniej jedną maszynę w tygodniu – opowiada Brendan I. Koerner, autor książki „Niebo jest nasze: Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego”.

To zdumiewające, jak łatwo można było kiedyś porwać samolot w Ameryce…

To prawda, dziś to niewyobrażalne, jaką swobodą cieszyło się kiedyś podróżowanie samolotem.  Linie lotnicze dopiero upowszechniały ten styl podróżowania, dlatego nawet w klasie ekonomicznej serwowano łososie i homary. Dbano też o komfort pasażerów, dlatego żaden strażnik nie przeszukiwał ich bagaży ani nie dokonywał rewizji osobistej. Nie było bramek do wykrywania metalu i można było przejść przez cały budynek lotniska i pas startowy aż do samolotu, nie będąc przez nikogo zaczepionym. Mało tego, pasażerowie często sami wnosili swój bagaż do samolotu, mogąc w nim przemycić praktycznie wszystko. Takie podejście było charakterystyczne w latach 60. dla wszystkich linii lotniczych w Ameryce. Firmy bały się, że kontrole sprawią, iż pasażerowie będą czuli się jak kryminaliści i będą się skarżyli, a w najgorszym razie wybiorą inny środek transportu. Wygoda pasażerów brała więc górę nad bezpieczeństwem. Istniała też chłodna kalkulacja – liniom lotniczym nie opłacało się zatrudniać strażników i pracowników ochrony, bo to generowałoby ogromne koszty. Prezesi wychodzili z założenia, że nawet kiedy dochodziło do 30-40 porwań rocznie, opłacanie okupów i negocjacje z porywaczami i tak generowały mniejsze koszty niż wdrożenie stałej ochrony na lotniskach. Wyrachowana kalkulacja rządziła aż do wczesnych lat siedemdziesiątych. 

Co więc sprawiło, że sytuacja się zmieniła?

– W latach 70. porwania samolotów przybrały już postać epidemii. Jeden konkretny przypadek otworzył jednak wszystkim oczy i uzmysłowił, że mogą być z tego ogromne kłopoty, a życie wielu ludzi zagrożone. W listopadzie 1972 r. trzech mężczyzn porwało samolot, grożąc, że jeśli nie dostaną 10 mln dolarów, rozbiją go o reaktor jądrowy. Na szczęście do tego nie doszło, ale rząd nie zamierzał czekać na podobną sytuację i szybko zaczął działać. Zdano sobie sprawę, że samolot może zostać wykorzystany do zamachu na większą skalę. Rządowa Federalna Agencja Lotnictwa zainterweniowała i linie szybko wprowadziły stałe kontrole bezpieczeństwa.

A porywacze? Dziś tego typu zdarzenia jednoznacznie łączymy z terroryzmem, jednak na przełomie lat 60. i 70. większość porywaczy nie miała z nim zbyt wiele wspólnego.

– No tak. W porywaczach widziano ludzi chętnych do współpracy i negocjacji. To zupełnie inny rodzaj zjawiska od tego, jakie znamy dzisiaj. Wiele z tych osób działało z bardzo przyziemnych powodów – część chciała się po prostu desperacko wyrwać z kraju i zacząć życie od nowa. Stawiali wszystko na jedną kartę. Większość z nich miała bardzo trudną sytuację osobistą. Nie chcieli nikogo zabijać.

Wielu z porywaczy było weteranami wojny w Wietnamie.

– W Ameryce do głosu dochodziło wówczas pokolenie wyżu demograficznego, które cechowały bunt i otwartość na eksperymenty. Wszelkiego rodzaju: społeczne, obyczajowe, seksualne. Były to czasy hipisów i LSD, ale też zabójstw politycznych, ogromnego rasizmu i biedy. Do tego trauma byłych żołnierzy, którzy wrócili z Wietnamu. Dziesiątki tysięcy mężczyzn wracało do kraju z poczuciem rozczarowania i braku zasadności tej wojny. Wielu zmagało się ze stresem pourazowym. Gdy nie dostawali wsparcia ze strony rządu, czuli się oszukani i wykorzystani. Na większość tego typu przypadków nakładała się trudna sytuacja materialna, niektórym rozpadły się związki. Często byli to ludzie, którzy znajdowali się na samym dnie społeczeństwa – porywając samolot, czuli, że skupiają na sobie uwagę i zyskują rozgłos. Podróżowanie samolotem dopiero zyskiwało na popularności, każde takie porwanie było więc szeroko komentowane w mediach. W sumie z moich badań wynika, że nawet 20 proc. porywaczy samolotów w USA na przełomie lat 60. i 70. było weteranami wojny w Wietnamie.

Rozmawiał Kamil Nadolski

To tylko fragment wywiadu, jaki ukazał się w magazynie Newsweek Historia (10/2017). Cały tekst dostępny jest w wydaniu papierowym miesięcznika. 

Brendan Koerner, Historicon

Brendan I. Koerner (ur. 1974) – amerykański pisarz i dziennikarz. Wieloletni redaktor „New York Timesa” i magazynu „Wired”.

 Warto przeczytać:

Brendan I. Koerner, Niebo jest nasze: Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.

Niebo jest nasze, Historicon

 

Dodaj komentarz