Niemiecki żołnierz po zwycięskiej dla Hitlera wojnie miał zostać nagrodzony nowym przywilejem: możliwością oficjalnego poślubienia drugiej małżonki.
„Pierwsza żona zachowa szczególne prawa. Będzie jej przysługiwał tytuł dominy, który nabierze oficjalnego charakteru. Druga żona będzie wiedziała o tym z góry. Poza tym jest to kwestia przyzwyczajenia. Wystarczy, że przeminie jedno lub dwa pokolenia, a wtedy będzie to uważane za oczywistość, że mężczyzna może mieć dwie żony zamiast jednej. Ponadto pierwszej żonie, jeśli nie będzie zgadzała się na drugą, zostanie zapewnione prawo do rozstania się ze swoim mężem, jednak wtedy on nie będzie miał obowiązku zapewnienia jej środków utrzymania. Wielożeństwo istnieje przecież także w innych krajach, dlaczego nie miałoby ono przyjąć się i u nas” – pytał Heinrich Himmler w 1942 r., kiedy idea „Friedelehe” nabierała w jego głowie bardzo realnych kształtów.
Reichsführer SS, powołując się na stary germański obyczaj, chciał przywrócić go w III Rzeszy, kiedy ta po zwycięskiej dla siebie wojnie będzie odbudowywała się ze strat. Hitlera nie trzeba było przekonywać. W kraju będzie przecież mnóstwo wdów, a męskie ubytki trzeba będzie jak najszybciej zastąpić nowymi aryjskimi obywatelami. Kobiet też nikt nie zamierzał pytać o zdanie i trudno przewidzieć, ile z nich wykazałoby się takim zrozumieniem jak Gerda Bormann. Żona sekretarza Hitlera na wieść, że jej mąż zakochał się z wzajemnością w innej kobiecie, całkiem poważnie pogratulowała mu i poradziła, by uważał na to, żeby obie – ona i kochanka – nie zaszły w ciążę w tym samym czasie: „Tak żeby zawsze miał do dyspozycji jedną mobilną kobietę”.
Rola kobiety w III Rzeszy sprowadzała się do stania u boku męża i rodzenia dzieci. Choć w latach 1931-1945 członkowie SS zawarli blisko 240 tys. małżeństw, narodowy socjalizm nie potrzebował wyemancypowanych niewiast na wysokich stanowiskach. Adolf Hitler wiele razy podkreślał, że „w nazistowskiej rewolucji wezmą udział wyłącznie mężczyźni”. Kobietom wmawiano, że są matkami narodu, a zamiast w urzędach kraj potrzebuje ich w roli sumiennych gospodyń. Kwieciste mowy porównywały wysiłek na sali porodowej do wysiłku żołnierza na froncie, z tą różnicą, że kobiety walczyły o „powiększanie potencjału rasy aryjskiej”.
W systemie ról przypisanym obu płciom podejmowanie decyzji należało więc wyłącznie do zadań mężczyzny. Wzorcowe podejście pod tym względem prezentowała nie tylko pani Bormann. Lina Heydrich, żona Reinharda Heydricha, pisała w pamiętniku: „Ja, która stoję teraz jako pani na zamku przy oknie rezydencji na Hradczanach, jestem tylko narzędziem bez znaczenia. Jednak muszę wypełniać mój obowiązek i nie mogę żyć własnym życiem, nawet gdyby chodziło tylko o zewnętrzne pozory”. Zadaniem państwa było wypracowanie takiego modelu myślenia w stosunku do wszystkich obywatelek. Nie mając innego wyjścia, większość niemieckich kobiet milcząco aprobowała przeznaczoną dla siebie rolę, tym bardziej że z czasem zaczęto wymuszać na nich uległość za pomocą dyskryminujących praw.
Zaraz po dojściu NSDAP do władzy zwolniono z pracy wszystkie urzędniczki, a na mocy ustawy z 28 grudnia 1933 r. zredukowano liczbę studentek na wyższych uczelniach do 10 proc. Wypierając kobiety z życia zawodowego, władze pragnęły rozwiązać problem bezrobocia, a jednocześnie skłonić je do rodzenia dzieci i zostania w domach. Od 1935 r. kobietom nie wolno było prowadzić usług dentystycznych. Źle patrzono na lekarki i adwokatki. Jako taką aprobatą cieszył się jedynie zawód sekretarki.
Kiedy kobieta pogodziła się już ze swoją pozycją w hierarchii społecznej, była objęta opieką państwa. Czyste rasowo pary, które dysponowały odpowiednim dokumentem potwierdzającym ich wartość genetyczną, mogły liczyć na cały szereg ulg i pomocy ze strony nowego systemu. Państwo pomagało znaleźć młodym małżeństwom mieszkanie, a jeśli ich zarobki nie pozwalały na zapewnienie godnych warunków potomstwu, mogli skorzystać z wielu kredytów i ulg podatkowych. To nie wszystko. Jeśli dochód męża nie wystarczał na zagospodarowanie, a kobieta zobowiązała się, że po ślubie zrezygnuje z pracy, zawarcie małżeństwa mogło być nagrodzone sumą nawet tysiąca marek. Pożyczka mogła być spłacona w dzieciach. Za każdego potomka darowano 25 proc. przyznanej kwoty. Po przyjściu na świat czwartego dziecka dług był więc umarzany.
Nieważne, czy kobieta rodziła i wychodziła za mąż z miłości, czy z wyrachowania, liczył się wyłącznie efekt demograficzny. Poza tym pojęcie miłości w instytucji niemieckiego małżeństwa nie istniało. Kochać można było ojczyznę i Führera, z małżeństwa wynikał obowiązek poczęcia nowego obywatela. Oczywiście nie oznacza to, że zdrady były tolerowane. W stosunku do kobiet nie było na tego typu okoliczności żadnego usprawiedliwienia, a już tym bardziej w czasie, kiedy mąż był na froncie. Władze słusznie rozumiały, że zdrada bardzo negatywnie wpływa na morale żołnierzy, i surowo karały cudzołożnice (były i takie, dla których romans skończył się ogoleniem na łyso i rocznym pobytem w obozie koncentracyjnym). W przypadku mężczyzn sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Dopóki rodzina wywiązywała się z powinności wobec państwa, jaką było płodzenie dzieci, a także wspierała je ideologicznie, nikogo nie interesowała moralność męża i ojca rodziny.
Wizyta u prostytutki nie przynosiła mu żadnej ujmy, podobnie jak nie psuła dobrej reputacji całej rodziny. O przyzwoleniu na zdradę świadczy przecież cała idea Lebensborn, stworzonych przez Heinricha Himmlera ośrodków, w których niemieccy mężczyźni płodzili anonimowo aryjskie dzieci. Członkiem mógł zostać każdy obywatel III Rzeszy, który miał dokument Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS, potwierdzający czystość pochodzenia i zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia. Łącznie w latach 1936-1945 na terenie Niemiec i większości okupowanych krajów Europy powstało 18 ośrodków Lebensborn, w których, według różnych źródeł, spłodzono od 6 do 8 tys. dzieci. Całą praktykę nazywano eufemistycznie misją.
Prywatne kochanki miała wreszcie większość niemieckich oficerów, jednak – jak podkreślał Himmler – żaden mężczyzna nie odważyłby się na to, by płodzić dzieci „z kobietą, z którą ma tak zwany romans”, choćby bardzo sobie tego życzył, ponieważ powstrzymałaby go przed tym „podwójna moralność tak zwanego mieszczańskiego społeczeństwa i grożący mu z jego strony bojkot”. To chyba największa hipokryzja nazistowskiego systemu – kochanki tolerowano, ale do czasu, kiedy się z nimi nie obnoszono i nie doprowadzały do faktycznego rozpadu tradycyjnej rodziny. Należało stwarzać pozory, ale nigdy nie wolno było przekroczyć cienkiej granicy.
Sytuacja zmieniła się w czasie wojny. Między 1939 a 1945 rokiem na froncie przebywało 71 proc. wszystkich mężów, a w czasie wojny życie straciło 4,5 mln niemieckich żołnierzy. Rzesza potrzebowała nowych obywateli, a wdowy – opieki. Heinrich Himmler i Martin Bormann podjęli więc działania, które miałyby zalegalizować nieformalne dotąd romanse, a przy tym zaspokoić demograficzne potrzeby państwa. Chodziło o zalegalizowanie drugiego małżeństwa. Pomysł narodził się w roku 1942 w głowie Himmlera, a dwa lata później miał już konkretną koncepcję. Pojawiło się określenie „Friedelehe” nawiązujące do starogermańskiego zwyczaju, który uwzględniał wielożeństwo. Himmler użył go po raz pierwszy 17 sierpnia 1944 r. w liście do kuratora, Oberführera SS prof. Walthera Wüsta, i kierownika organizacji Ahnenerbe, Stabsführera SS Wolframa Sieversa.
Monogamia nie miała zostać całkowicie zniesiona: „Prawo do zawarcia drugiego małżeństwa powinno zostać nadane raczej jako wielkie wyróżnienie bohaterom wojny, odznaczonym niemieckim krzyżem w złocie, a także kawalerom Krzyża Rycerskiego. Następnie prawo to powinno zostać rozszerzone na kawalerów Krzyża Żelaznego I klasy, jak też żołnierzy odznaczonych srebrną Nahkampfspange (klamrą za walkę z bliska). W ten sposób najpierw ujęto by większą część tych, których przymioty bojowe zostały potwierdzone w akcji i których jak najdalej sięgającymi możliwościami płodzenia potomstwa najbardziej jest zainteresowana Rzesza, ponieważ w ich przypadku można oczekiwać, że powołają na świat dzieci o najlepszych cechach” – pisze Gudrun Schwarz w książce „Żony SS-manów. Kobiety w elitarnych kręgach Trzeciej Rzeszy”.
Nowe żony miałyby mieszkać wraz ze swoimi mężami w majątkach ziemskich na Wschodzie. To także miało być życzeniem Hitlera. Himmler wyjaśniał: „Według jednoznacznych dyrektyw Führera warunkiem dla podwójnego małżeństwa było, żeby prawo do zawarcia takiego małżeństwa przyznawać tym, którzy posiadają majątek ziemski”. Mężczyźni, którym zostałoby przyznane prawo do dwużeństwa, mieliby jednocześnie zyskać widoki na dobre stanowiska w aparacie państwa. Ponadto mieliby zostać zwolnieni z podatku dochodowego. Pomysł wprowadzenia dwużeństwa wynikał z głęboko zakorzenionej niechęci Himmlera do monogamii. Choć sam był żonaty od 1928 r. z Margarete Siegroth i miał z nią córkę, jego małżeństwo bardzo szybko się wypaliło i przez lata istniało jedynie na papierze. Po jakimś czasie związał się nieformalnie z o 12 lat młodszą sekretarką Hedwig Potthast, która urodziła mu dwoje dzieci. W rozmowach z masażystą Felixem Kerstenem wielokrotnie podkreślał, że monogamia to szatański wynalazek Kościoła katolickiego i powinno się ją znieść. Związek małżeński także uważał za niemoralny, bo jego zdaniem zachęcał kobiety do lenistwa.
Himmler przekonywał, że w bigamii „każda z żon stanie się bodźcem dla innej – wszystkie będą starały się zostać wymarzoną kobietą dla swego małżonka” i że „ciętość języka” podobnie jak „niechlujstwo” żony zniknęłyby ze względu na konkurencję z inną żoną. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po zakończonej wojnie pomysł wprowadzono by w życie. Czyby się przyjął? To już zupełnie inna sprawa. Kwestią otwartą pozostaje pytanie, jak na pomysł zareagowałyby niemieckie kobiety.
Autor: Kamil Nadolski
To tylko fragment tekstu, jaki ukazał się w magazynie Newsweek Historia (5/2017). Cały artykuł dostępny jest w pełnym wydaniu miesięcznika.
Warto przeczytać:
Gudrun Schwarz, Żony SS-manów. Kobiety w elitarnych kręgach III Rzeszy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.