Laboratoria grozy

onettechnowinki

W blisko 40 laboratoriach świata trwają prace nad najgroźniejszymi wirusami na Ziemi. Oficjalnie, by nauczyć się je zwalczać i chronić przed ewentualnymi konsekwencjami pandemii. Jednak wiele krajów traktuje prace nad superwirusami  jak swego rodzaju kartę przetargową.

32 betonowe słupy wchodzące w głąb ziemi na 16 metrów, wsparte płytą fundamentową grubą na 1,2 metra to podstawa konstrukcyjna laboratorium w Hamburgu. Wszystko po to, by uchronić je przed uszkodzeniem na wypadek trzęsienia ziemi, fali powodziowej, ataku bombowego, a nawet upadku samolotu. Do tego kuloodporne szyby, stalowe ściany, naukowcy w kombinezonach i uzbrojeni w broń maszynową strażnicy. Nadzwyczajne środki ostrożności nie są tu przypadkowe. Hamburskie laboratorium ma status BSL-4 (Biosafety Levels), najwyższy stopień biobezpieczeństwa jakie otrzymać może tego typu placówka. Oznacza to, że trwają tu prace nad najniebezpieczniejszymi wirusami i bakteriami jakie istniały na naszej planecie. Gdyby wiele z nich wydostało się na wolność, zagrożona mogłaby być nawet nasza cywilizacja. Wystarczy wymienić wirusa grypy hiszpanki, którym zaraz po I wojnie światowej zaraziła się 1/3 mieszkańców naszej planety (co dziesiąty zmarł).

Prace w laboratoriach tego typu objęte są najwyższym stopniem tajności. O tym, czy można tam wejść decydują służby wywiadowcze i biuro śledcze. Na świecie jest zaledwie 40 tego typu placówek, najbliżej nas w Niemczech, Czechach i Rosji. Polska dysponuje dwoma laboratoriami BSL-3. Czemu więc podejmujemy ryzyko i trzymamy pod kluczem tak wielkie zagrożenie? Oficjalnie, by nauczyć się je zwalczać i chronić przed ewentualnymi konsekwencjami pandemii. Nie jest jednak tajemnicą, że wiele krajów, prace nad superwirusami traktuje jak kartę przetargową, by zyskać przewagę na geopolitycznej mapie świata. Pytanie tylko za jaką cenę?

Przyczyna wypadku… człowiek

Badania nad wirusami i bakteriami to igranie z ogniem. Owszem wyniki badań wiele wnoszą do rozwoju nauki i są w stanie opracować pewien scenariusz działań na wypadek najgorszego, tylko czy przy okazji same badania nie powodują zagrożenia? Przeciwnicy tego typu eksperymentów jako argument często przytaczają fakt, że wirusy w warunkach laboratoryjnych zupełnie inaczej mogą się zachowywać lub mutować niż na wolności. Co wówczas?

O tym, że systemy zabezpieczeń mogą okazać się nieskuteczne mogliśmy się już przekonać wielokrotnie. Testy prowadzone przez Brytyjczyków przy użyciu laseczek wąglika, doprowadziły pod koniec II wojny światowej do skażenia terenu na niemal 50 lat (mowa o wyspie Gruinard leżącej u wybrzeża Szkocji). W 1967 r. przekonali się o tym także pracownicy niemieckiej firmy farmaceutycznej Behring GmbH, którzy do eksperymentów sprowadzili zarażone nieznanym wirusem koczkodany z Afryki. Gorączka krwotoczna zaatakowała łącznie 33 osoby z zespołu laboratoryjnego, zabijając siedem z nich.

Do jednego z największych wypadków doszło jednak w 1979 roku w Związku Radzieckim o czym świat dowiedział się dopiero w roku 1993. Otóż na przełomie marca i kwietnia w Swierdłowsku (dziś Jekaterynburg) w Instytucie Problemów Techniki Wojskowej, zajmującym się pracami nad bronią biologiczną, doszło do skażenia. Na zewnątrz wydostały się przetrwalniki laseczek wąglika, nam którymi prowadzono intensywne prace. Zakażeniu uległa najpierw cała załoga, która była wówczas w pracy, a następnie okoliczni mieszkańcy. W sumie zarażonych miało być 96 osób, z czego 66 zmarło. To wersja oficjalna, bowiem rosyjskie służby specjalne wyciszyły całą aferę. Ilu było rzeczywistych poszkodowanych nie wiemy. Mówi się przynajmniej o 105 ofiarach śmiertelnych. Co ciekawe Rosjanie działali tak nieporadnie, że sami doprowadzili do rozprzestrzenienia się wirusa. Ówczesny I sekretarz Komitetu Obwodowego KPZR, a był nim nie kto inny jak Borys Jelcyn, podjął decyzję o spryskaniu dróg i dachów wodą, co zwiększyło mobilność patogenu, a tym samym liczbę zachorowań.

Mając na uwadze niezbyt dobre doświadczenia, nie dziwi fakt, że co chwila zleca się kontrole w tego typu w placówkach. Niestety ich wyniki nie zawsze pozwalają spać spokojnie. Tak było w 2010 roku w Stanach Zjednoczonych kiedy Departament Zdrowia i Opieki Społecznej USA przeprowadził kontrolę w Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom (CDC – Centers for Disease Control and Prevention). Wyniki były co najmniej niepokojące. W jednej z pracowni w Atlancie odnotowano, że potężne drzwi antywłamaniowe, które mają chronić osoby niepowołane przed dostępem do ośrodka, pozostawały otwarte. Ujawniono też problemy z systemem przepływu powietrza, który ma uniemożliwić wydostanie się czynników chorobotwórczych na zewnątrz budynku. Kontrolerzy mieli zastrzeżenia także do sposobów zabezpieczenia wirusów dżumy i wąglika.

Broń prawie doskonała

Prace nad wirusami i bakteriami to cenne doświadczenie przy tworzeniu broni biologicznej. Oczywiście na skutek umów międzynarodowych (m.in. Protokołu Genewskiego z 1925 r., oraz konwencji o zakazie broni bakteriologicznej z 1972 r.) magazynowanie, produkowanie i prowadzenie badań nad bronią biologiczna są kategorycznie zabronione. Problem w tym, że nieoficjalnie wiadomo, że takie kraje jak Irak, Iran, Izrael, Korea Północna i Południowa, Kuba, Pakistan, Chiny czy Tajwan takie badania prowadzą, a przynajmniej prowadziły w niedalekiej przeszłości. I cóż znaczy zapewnienie Pentagonu, że Stany Zjednoczone są w pełni przygotowane na ewentualny atak biologiczny, jeśli nie sugestię, że jakieś badania były prowadzone w tym zakresie.

Istnieją zresztą dokumenty jednej z wewnętrznych kontroli, według których w Fort Detrick w stanie Maryland, Amerykanie prowadzili eksperymenty na ochotnikach, którzy zakażani byli drobnoustrojami wywołującymi tularemię i tzw. gorączkę Q. Jedną z niechlubnych kart historii jest również fakt, że w 1945 r. Amerykanie udzielili amnestii kilku japońskim naukowcom, którzy w latach 30. pracowali w Jednostce 731, przeprowadzającej eksperymenty medyczne na Chińczykach. Chodziło oczywiście o pozyskanie wyników tych badań.

Czemu to takie cenne? Bo broń biologiczna to najgroźniejsza broń jaką można wykorzystać przeciwko drugiemu człowiekowi. Jest cicha, nie ma smaku ani zapachu, szybko się rozprzestrzenia, ma ogromną skuteczność, a przy tym trudno wskazać jej przyczynę. Zrzucenie w danym miejscu drobnoustrojów, wirusa, czy grzybów ma również to działanie, że w początkowej fazie jest niemal niewykrywalne. Dopiero po paru dniach, a nawet tygodniach skutki działania widoczne są na szeroką skalę, co działa oczywiście na korzyść atakującego. Broń biologiczna ma jeszcze jedną cechę – jest niesamowicie tania. Według danych ONZ szacunkowy koszt wywołania niszczących skutków na kilometrze  kwadratowym w „sile żywej” wynosi: 2000 dolarów od broni konwencjonalnej, 800 dolarów od broni jądrowej, 600 dolarów od broni chemicznej i jedynie 1 dolara od broni biologicznej.

Metoda stara jak świat

Skuteczność i niskie koszty sprawiają, że broń biologiczna towarzyszyła ludzkości zawsze tam gdzie toczyły się konflikty. Już od czasów starożytnych wycofujące się armie zatruwały studnie i ujścia wody, by pozbawić przeciwników dostępu do podstawowych zasobów. Znane są przykłady powszechnego zatruwania strzał toksynami czy podrzucania zatrutych zwierząt lub owadów na teren przeciwnika. W 1346 r. Tatarowie oblegający twierdzę Kaffa przy pomocy katapult wystrzeliwani na obrońców ciała zmarłych na dżumę. Francisco Pizarro ofiarowywał Inkom prezenty zakażone wirusem ospy.

Prace nad rozwojem broni biologicznej swoje apogeum miały jednak w czasie II wojny światowej. Najbardziej zaawansowane badania przeprowadzano w Japonii, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, ZSRR i III Rzeszy. Niemcy finansowali specjalną grupę Bakteriologischer Krieg, a Japończycy wspomnianą już Jednostkę 731. Nawet alianci rozważali opcję zrzucenia bomb biologicznych na niemieckie miasta w odwecie za działania wojenne w Europie.

Druga połowa XX wieku to z kolei fascynacja wirusem Ebola, którego źródło zlokalizowano w 1976 r. w ówczesnym Zairze (dziś Demokratyczna Republika Kongo). Nowa odmiana gorączki krwotocznej od razu przyciągnęła uwagę brytyjskiej i amerykańskiej armii, które przeprowadzały eksperymenty na własną rękę. Ogromne ilości broni biologicznej znaleziono także w magazynach Saddama Husajna podczas inwazji na Irak w roku 1991.

To tylko kilka przykładów z historii, gdzie to wirusy stanowiły o rozstrzygnięciu walk lub przyczyniały się do tworzenia broni, mogącej zagrozić całym armiom. Problem jednak w tym, że jeśli jedna strona posiada broń biologiczną, to tylko kwestia czasu kiedy zdobędą ją inni.

Autor: Kamil Nadolski

To tylko fragment tekstu opublikowanego w serwisie Onet Technowinki. Cały artykuł dostępny jest na stronie internetowej serwisu.