Bogate państwa i międzynarodowe korporacje za grosze dzierżawią ziemię w biednych krajach, by hodować na niej żywność. Tak powstaje nowy system kolonialny.
Kiedy przed kilkoma tygodniami pewna chińska firma poinformowała, że nabędzie od Ukrainy 3 mln hektarów ziemi, by uprawiać na niej zboże z przeznaczeniem na chiński rynek, na ukraińskiej prowincji zawrzało. Rolnicy z obwodu dniepropietrowskiego, słynącego z żyznych czarnoziemów, aż zaniemówili z wrażenia. – Staniemy się niewolnikami – pomstowali. Podczas gdy Chińczycy z dumą donosili o nowym projekcie, holding rolny KSG Agro odpowiedzialny za transakcję po stronie ukraińskiej, szybko zdementował informację. Nie 3 mln, ale 3 tys. hektarów; nie sprzedaż, ale wdrożenie technologii irygacyjnej.
Trudno powiedzieć, skąd te rozbieżności. Jedni mówią, że to prowokacja Chińczyków, którzy od dawna przyglądali się ukraińskim czarnoziemom, inni – że to zwykła bańka spekulacyjna (zanim KSG Agro wystosowało dementi, kurs spółki skoczył na warszawskiej giełdzie o 10 proc.). Nie da się jednak ukryć, że był to świetny test na zbadanie reakcji społeczeństwa. Gdyby doszło do transakcji, Ukraina stałaby się największym zagranicznym centrum rolnym Chin. Umowy na dzierżawę swoich ziem podpisuje od dawna. W 2009 r. w zamian za gaz i ropę dostęp do 247 tys. ukraińskich hektarów otrzymała Libia. Brytyjska firma Landkom International zawarła umowę na dzierżawę 79 tys. ha, a amerykański bank Morgan Stanley – 40 tys. hektarów. Ukraina nie jest jedyna. Bogate gospodarki i międzynarodowe korporacje za grosze dzierżawią lub wykupują ziemię w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. – Na naszych oczach powstaje nowy system kolonialny – ostrzega Jacques Diouf, były dyrektor generalny FAO, agendy ONZ ds. wyżywienia i rolnictwa.
Ziemia za grosze
– To nowa forma globalnego wyzysku – mówi „Wprost” Kartini Samon z międzynarodowej organizacji Grain, broniącej drobnych farmerów na całym świecie. – Kiedy dochodzi do przejmowania ziemi przez zagranicznych inwestorów, często wysiedla się całe społeczności z ich rodzinnych stron, bo wielkie firmy skupują ziemię na ogromną skalę. Na poparcie swoich słów przytacza przykład doliny Omo w Etiopii, gdzie rząd wydzierżawił obcym firmom większość rolnej ziemi (640 tys. z 740 tys. ha), pozostawiając autochtonom zaledwie jedną siódmą całkowitej powierzchni. Jakby tego było mało, politycy naciskają na tubylców, by wyprzedawali bydło, bo do jego wypasu potrzeba dużych obszarów. Efekt jest taki, że tysiące rdzennych mieszkańców doliny opuszcza te strony, migrując w głąb kraju. W Pakistanie w jednej chwili wydano zgodę na wysiedlenie 25 tys. mieszkańców, kiedy tylko Arabia Saudyjska zaproponowała rządowi miliardowy kontrakt. Często bywa i tak, że podpisywane umowy są tajne, a mieszkańcy o tym, że nie mają dostępu do ziemi, dowiadują się w chwili, gdy przyjeżdża wojsko i każe opuścić teren.
Fred Pearce, brytyjski dziennikarz i autor książki „The Land Grabbers”, uważa, że dla najuboższych grabież ziem jest bardziej dotkliwa niż zmiany klimatu i związane z nimi katastrofy naturalne. Według Banku Światowego na całym świecie 57 mln hektarów ziem jest zarządzanych przez zagraniczny kapitał. W samej Afryce w latach 2007-2009 wykupiono bądź wydzierżawiono ponad 20 mln ha gruntów rolnych. To efekt kryzysu żywnościowego i niestabilnej sytuacji na rynku (w 2008 r. ceny żywności wzrosły o kilkaset procent, w styczniu 2011 r. osiągnęły najwyższą cenę w historii). Jeszcze w latach 80. kupowano ziemię w egzotycznych zakątkach świata, by hodować przyprawy czy owoce, dziś przeznacza się je na produkty podstawowe: pszenicę, ryż, kukurydzę, soję. Tego typu politykę autochtoni nazywają wprost: grabieżą.
Absolutnym rekordzistą są Chiny. Już teraz konsumują jedną piątą światowych dostaw żywności, a z roku na rok ich zapotrzebowanie rośnie (w 2012 r. Państwo Środka kupiło za granicą blisko 14 mln ton zbóż i mąki, 150 proc. więcej niż rok wcześniej). Pekin nie jest w stanie zaspokoić własnych potrzeb, dlatego przejmuje ogromne połacie pól na całym świecie. Wystarczy wymienić kilka ostatnich transakcji (Argentyna – 320 tys. ha, Laos – 50 tys. ha, Jamajka – 18 tys. ha, Kazachstan – 10 tys. ha). Najwięcej inwestycji Chińczycy poczynili jednak w Afryce (ostatnio: Zambia – 79 tys. ha, Etiopia – 25 tys. ha, Liberia – 10 tys. ha). Dysponują kilkoma milionami hektarów poza granicami państwa.
O ziemię na Czarnym Lądzie zabiegają też kraje Zatoki Perskiej, które ze względu na pustynne tereny są zmuszone do importu żywności. Arabowie inwestują głównie w Sudanie i Etiopii.Kontrakt na dzierżawę 690 tys. ha sudańskiej ziemi podpisała również Korea Południowa. W Afryce dzierżawią też Japończycy, Hindusi, Amerykanie i Holendrzy. Inwestorów przyciągają niskie ceny. Hektar ziemi w Zambii, Zimbabwe czy Mozambiku kosztuje średnio 400 dolarów. Co na tym zyskują miejscowi? Niewiele. Jeśli zostaną zatrudnieni na plantacji, to za groszowe stawki. Chińczycy nawet nie dają pracy – sprowadzają swoich ludzi. Szacuje się, że w Afryce pracuje ich ponad milion.
Głodni rolnicy
– U nas regularnie dochodzi do naruszenia prawa własności – mówi Luis Muchanga, farmer z prowincji Manica na zachodzie Mozambiku. Jako jeden z pierwszych postanowił chronić własne interesy i wraz z okolicznymi mieszkańcami założył Narodowy Związek Rolników. W jego kraju siedzibę ma brytyjski producent biopaliw Sun Biofuels. Specjalizuje się w uprawie jatrofy, rośliny o oleistych nasionach, idealnej do produkcji biodiesla. Choć firma zapewnia, że rolnicy nie stracili ziemi, nie wszyscy podzielają ten pogląd. – Biopaliwo jest produkowane na żyznych gruntach, na których można by wytwarzać żywność – podkreśla Muchanga. – Kiedyś ludzie sami mogli uprawiać ziemię, dziś zajmują ją zagraniczni inwestorzy. 70 proc. mieszkańców Mozambiku mieszka na obszarach wiejskich, ale połowa z nich głoduje. Popyt na ziemię winduje jej ceny, a to się przekłada na ceny żywności.
Uprzemysłowienie rolnictwa w krajach rozwijających się redukuje też liczbę rolników. Problem w tym, że często rolnictwo jest jedynym sposobem na wykarmienie rodziny. W Dakarze działa największy w zachodniej Afryce targ produktów rolnych – Sandaga. Można tam kupić europejskie warzywa i owoce za jedną trzecią ceny produktów miejscowych.
Autor: Kamil Nadolski
To tylko fragment artykułu, który ukazał się w tygodniku Wprost 51-52/2013. Cały tekst dostępny jest na na łamach magazynu.