Tunezja od lat była czołowym eksporterem dżihadystów zasilających szeregi Państwa Islamskiego. Zamach w Tunisie pokazuje, że zaczynają wracać do kraju i otwierają nowy wojenny front.
18 marca. Środowe przedpołudnie w Tunisie płynęło leniwie, jak inne dni w tygodniu, kiedy przed budynkiem tunezyjskiego parlamentu rozległy się strzały. Dwóch uzbrojonych w kałasznikowy mężczyzn, zidentyfikowanych później jako Yassine Laabidi i Hatem Khachnaoui, próbowało wedrzeć się do środka i zabić tylu ludzi, ilu zdoła. Kiedy natrafili na opór funkcjonariuszy, wycofali się do pobliskiego Muzeum Narodowego Bardo. W środku znajdowało się blisko 200 osób. Ale nim weszli, strzelali do wypełnionych turystami autokarów na parkingu. Autobus polskiej Itaki stał najbliżej. Zanim na miejscu zjawiła się brygada antyterrorystyczna, mordercy urządzili w muzeum krwawe łowy, strzelając na oślep do uciekających w popłochu ludzi. Wreszcie zabarykadowali się w jednej z sal, biorąc na zakładników około 30 osób. Napastnicy zostali zabici w czasie szturmu antyterrorystów. Bilans zamachu jest tragiczny. Zginęły 23 osoby, w tym 20 zagranicznych turystów.
Wśród ofiar jest trzech Polaków. Poza nimi życie stracili m.in. Hiszpanie, Włosi, Niemcy, Japończycy i trzech Tunezyjczyków. Ponad 40 osób zostało rannych. Do ataku przyznało się Państwo Islamskie, które zamachowców nazwało swoimi rycerzami. „Niewierni, poczekajcie na radosną nowinę, która wam zaszkodzi, gdyż to, co widzieliście dzisiaj, jest pierwszą kroplą deszczu” – ostrzegają dżihadyści na opublikowanym nagraniu i zapowiadają kolejne ataki. Zaledwie dzień przed zamachem tunezyjska minister turystyki Selma Elluni Rekik zapewniała w mediach, że Tunezja jest całkowicie bezpieczna dla zwiedzających. Zaprzeczyła, by istniały jakiekolwiek związane z terroryzmem zagrożenia na terenie jej państwa. Kłamała czy nie chciała mówić głośno o tykającej w kraju bombie?
Oaza spokoju
Tunezję traktowano do tej pory jako ostoję bezpieczeństwa w Afryce Północnej i modelowy przykład zmian, jakie przyniosła z sobą transformacja po arabskiej wiośnie ludów.
– Chcieliśmy w to wierzyć – przyznaje prof. Daniel Boćkowski, specjalista ds. terroryzmu z Uniwersytetu w Białymstoku. Ekspert zwraca jednak uwagę, że był to błąd, taki sam jak patrzenie na arabskie przewroty przez pryzmat święta demokracji. – Zachód nie rozumie, że demokracja w krajach arabskich oznacza coś innego niż u nas. Tunezja od lat ma ogromne problemy wewnętrzne, tyle że na tle innych państw regionu wyglądają one na mniejsze. Tamtejsze władze zdają sobie sprawę, że radykalizm narasta, dlatego bezwzględnie się z nim rozprawiają. To musiało w końcu zaowocować decyzją o uderzeniu w Tunezję – tłumaczy „Wprost”. Choć ofiarami zamachowców byli przede wszystkim turyści, ich głównym celem był tunezyjski parlament. Data przeprowadzenia zamachu najprawdopodobniej też nie była przypadkowa. W zeszłą środę członkowie Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych mieli głosować nad ustawą zaostrzającą prawo o zwalczaniu terroryzmu. Zamachowcy, którzy w tym czasie dobijali się z kałasznikowami do ich drzwi, chcieli udowodnić, że laicki rząd premiera Habiba Essida kompletnie nie radzi sobie z islamistami. Nie wspominając o rozgłosie, który stanowi pożywkę dla wszelkiej maści ekstremizmów. – Kraje, które mają za sobą doświadczenia arabskiej wiosny, dopiero teraz powoli stają na nogi. Terroryści za wszelką cenę próbują je destabilizować – mówi dr Krzysztof Liedel, dyrektor Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas, i przypomina, że w ciągu ostatnich miesięcy doszło już w Tunezji do kilku zamachów, choć wymierzonych w pojedynczych żołnierzy, policjantów i urzędników.
Spadek po rewolucji
14 stycznia 2011 r., po 23 latach autorytarnych rządów, z kraju uciekł prezydent Ben Ali. Tunezyjski przewrót, okrzyknięty jaśminową rewolucją, zapoczątkował tym samym falę protestów, jaka przetoczyła się przez kraje arabskie w regionie. W ich wyniku obalono m.in. Hosniego Mubaraka czy Muammara al-Kaddafiego. W przeciwieństwie do sąsiedniej Libii, a także Egiptu, Syrii czy Jemenu sytuację w kraju po powstaniu oceniano jako stabilną, a Tunezja uchodziła za jedno z najbardziej liberalnych i nowoczesnych państw arabskich na świecie. W siłę zaczęli jednak rosnąć tamtejsi radykałowie. Po obaleniu Ben Alego władzę w kraju przejęła umiarkowanie islamistyczna Partia Odrodzenia (Hizb an-Nahda). Świecka opozycja oskarżała ją o zbytnią pobłażliwość wobec salafitów, skrajnego ruchu postulującego ustanowienie w kraju prawa szariatu. To spośród salafitów rekrutowali się dżihadyści, którzy wyjeżdżali, by przyłączyć się do świętej wojny prowadzonej przez Al-Kaidę czy komórki powiązane z Państwem Islamskim.
Czarę goryczy przelał skandal z 2013 r. Zamordowano wówczas dwóch laickich opozycjonistów: Szokriego Belaida, stojącego na czele Ruchu Demokratycznych Patriotów, partii marksistowskiej o kierunku panarabskim, oraz czołowego lewicowego polityka Mohameda Brahmiego, przywódcę małej partii opozycyjnej Ruch Ludowy. O zlecenie morderstwa oskarżono rządzących islamistów. Wybuchły protesty, ludzie znów wyszli na ulice. Wobec takiego obrotu spraw Partia Odrodzenia zrezygnowała i w październiku 2013 r. oddała władzę.
Do czasu rozpisania nowych wyborów władzę sprawował rząd przejściowy. Jesienią zeszłego roku Tunezyjczycy znów poszli do urn, dając zwycięstwo tym razem laickiemu blokowi o nazwie Wezwanie Tunezji (Nida Tunis). Z kolei w grudniu, w pierwszych demokratycznych wyborach prezydenckich, wybrali na stanowisko głowy państwa 88-letniego Bedżiego Kaida Essebsiego, również laickiego przedstawiciela ludu. Ogólny bilans przemian politycznych jest dobry: ustanowienie nowej konstytucji, pierwszych demokratycznych wyborów i utworzenie rządu koalicyjnego. Problem w tym, że zmiany ustrojowe niekoniecznie szły w parze z poziomem życia mieszkańców.
Gniazdo węży
– Część ludzi, nie mając żadnych perspektyw i widząc, że rewolucja nie przynosi im obiecanych profitów, radykalizuje się – mówi prof. Boćkowski. – Takim jak oni dżihadyści dostarczają prostego rozwiązania: jak będzie islam, to będzie dobrze. Ci, którzy są biedni, często to kupują – tłumaczy. Efekty nie napawają optymizmem. Według Międzynarodowego Centrum Studiów nad Radykalizacją i Przemocą Polityczną (ISCR) obywatele Tunezji stanowią obecnie największą grupę wśród wszystkich zagranicznych bojowników Państwa Islamskiego. Mówi się o co najmniej 3 tys. osób, co jak na 11-milionowy kraj jest liczbą wysoką. Tym bardziej że według władz w Tunisie przed wyjazdem powstrzymano 9 tys. kolejnych. Dla porównania: z dwukrotnie ludniejszej i bardziej radykalnej Arabii Saudyjskiej walczy o 500 bojowników mniej.
– Tunezja ma nieporównywalną skalę problemu – przyznaje Krzysztof Liedel z Centrum Badań nad Terroryzmem i ostrzega, że ci ludzie zaczną kiedyś wracać. Na razie tunezyjskie MSW donosi o powrocie około 500 bojowników. Nikt nie ma wątpliwości, że to oni stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego państwa.
Jan Natkański, były polski ambasador w krajach arabskich, m.in. w Libii, ostrzegał w zeszłym tygodniu przed islamistami powracającymi z Bliskiego Wschodu, stwierdzając dosadnie, że „ugrupowania terrorystyczne rozpełzły się po całej północnej Afryce”. Broń mają z arsenałów Kaddafiego. Bez trudu przenikają do sąsiednich państw. Aktywne są też liczne ugrupowania powiązane z Al-Kaidą. Sytuacja jest niepokojąca tym bardziej, że kontrolowanie długiej granicy między Tunezją a Libią w rejonach pustynnych jest praktycznie niemożliwe. Sąsiedztwo Algierii też nie pomaga, nie wspominając już o zagrożeniu ze strony rodzimych radykałów. Wśród nich jest m.in. ugrupowanie Ansar al-Szarija, umieszczone przez Stany Zjednoczone i ONZ na liście organizacji terrorystycznych. W sumie od 2012 r. doliczono się w Tunezji kilkudziesięciu zamachów, w których zginęło ponad 60 osób. To nieporównywalnie mniej niż w innych państwach regionu, ale liczba ta obala mit Tunezji jako kurortu wolnego od wewnętrznych wojen. Dla ekspertów od spraw terroryzmu próby destabilizacji Tunezji przez islamskich radykałów były tylko kwestią czasu. – Przedstawiciele, zwolennicy i bojownicy Państwa Islamskiego nawoływali do ataku w Tunezji od dłuższego czasu – potwierdza Rita Katz z SITE Intelligence Group, organizacji zajmującej się śledzeniem aktywności dżihadystów w sieci.
Eksperci przypominają, że 15 marca Państwo Islamskie opublikowało nagranie bojownika z Rakki, który doradzał terrorystom z Boko Haram, jak prowadzić walki. Następnie dodał, że dżihadyści z Tunezji powinni pójść w ich ślady. „Moi bracia w Allahu, moi bracia w religii i doktrynie w Tunezji, na co czekacie?” – pytał. Nikt nie spodziewał się, że nawoływania fanatyka tak szybko zostaną wysłuchane. Pod koniec lutego służby bezpieczeństwa przeprowadziły zakrojoną na dużą skalę akcję, dzięki której zatrzymano ponad 100 osób podejrzanych o działalność terrorystyczną. Niewykluczone, że środowy zamach był formą odwetu.
Autor: Kamil Nadolski
To tylko fragment tekstu opublikowanego w tygodniku Wprost (13/2015). Cały artykuł dostępny jest w papierowym wydaniu magazynu.