Dyskryminują, biją, mordują. Niemieccy neonaziści z roku na rok rosną w siłę, a ich ostatnią ambicją jest mandat w europarlamencie.
Sześć milionów nie jest liczbą dokładną. Maksymalnie w Auschwitz zginęło 340 tys. osób. Żydzi mówią, że nawet gdyby jeden Żyd zginął, gdyż był Żydem, to byłaby zbrodnia. Lecz jest różnica pomiędzy płaceniem za sześć milionów a za 340 tys.” – powiedział przed kilkoma laty Udo Voigt. Swoją wypowiedzią na antenie telewizji ARD wprawił w osłupienie nie tylko dziennikarza, ale i większość telewidzów. Zresztą nie po raz pierwszy. Wieloletni przywódca neonazistowskiej partii NPD ma więcej podobnych przemyśleń. W czasie swojej politycznej kariery wzywał już do zbrojnego oporu przeciwko systemowi politycznemu RFN, rewizji granic z Polską, domagając się od nas zwrotu Pomorza, Prus Zachodnich, Prus Wschodnich, Śląska, Gdańska i Wrocławia; a bombardowanie Drezna w czasie II wojny światowej porównał do Holocaustu. Zaproponował też, by przyznać Rudolfowi Hessowi Pokojową Nagrodę Nobla, a Adolfa Hitlera nazwał „wielkim niemieckim mężem stanu”.
W 2011 r. Voigt odszedł na polityczny urlop, oddając po 15 latach władzę w partii Holgerowi Apfelowi. Dziś powraca i bardzo prawdopodobne, że usłyszy o nim cała Europa, bo został głównym kandydatem NPD w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Jeszcze rok temu nikt nie dawał mu szans, dziś jednak nie powinien narzekać na brak szczęścia. Pod koniec lutego niemiecki trybunał konstytucyjny orzekł bowiem, że wprowadzony przez Bundestag trzyprocentowy próg wyborczy jest niezgodny z konstytucją. W praktyce oznacza to, że NPD wystarczy niespełna 1 proc. głosów, by dostać jeden z 96 euromandatów, które przypadają Niemcom (w ostatnich wyborach NPD zyskała 1,3 proc. głosów).
Poglądy Voigta nie są w Niemczech odosobnione. Według Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji liczba neonazistów systematycznie rośnie. Średnio na 100 tys. mieszkańców przypada ich 50, a w Berlinie, Dolnej Saksonii, Meklemburgii i Brandenburgii – nawet powyżej 70. W całym kraju działa blisko 160 ugrupowań o charakterze neonazistowskim, a 10 tys. bojówkarzy policja uznaje za skrajnie niebezpiecznych.
Nazi w garniturach
– Ubrania nakrapiane krwią nosiłem z dumą jako swego rodzaju trofeum – opowiada w tygodniku „Der Spiegel” Manuel Bauer, były skinhead i lider nazistowskiej organizacji Wehrsportgruppe Racheakt. Przez lata jeździł z kolegami po całej Saksonii i wdawał się w bójki z cudzoziemcami. – Towarzysze dawali mi siłę, a mocna muzyka i alkohol dodatkowo stymulowały agresję.
Jak wielu innych przygodę z ruchem neonazistowskim zaczął bardzo wcześnie. W wieku 11 lat zaprzyjaźnił się z grupą osób, które wielbiły Hitlera i szykanowały uczniów spoza Niemiec. Sączona od małego ideologia przyniosła efekty. Przez kilka lat wzniecał burdy i podpalał stoiska tureckich sprzedawców. Nawet służba w wojsku nie wybiła mu z głowy nazizmu. Wręcz przeciwnie. Po jej odbyciu założył własną formację i na obozach szkoleniowych uczył innych skinów zasad survivalu i posługiwania się bronią. Były z tego pieniądze i satysfakcja. Wreszcie trafił do więzienia w Lipsku za rozbój. Tam zmądrzał. Kiedy podzielił się z kolegami wątpliwościami i planami na temat opuszczenia ich szeregów, został dotkliwie pobity.
– Ironią losu jest, że w mojej obronie stanęło wtedy dwóch Turków – wspomina. Dziś Bauer ma 34 lata i współpracuje z berlińską organizacją Exit Group, która pomaga byłym członkom skrajnie prawicowych organizacji. Choć ciągle dostaje pogróżki, swoimi doświadczeniami dzieli się z innymi i pomaga ludziom stanąć na nogi. Z raportów Fundacji im. Friedricha Eberta wynika, że na wschodzie kraju dorasta pokolenie przejawiające szczególnie wysoką akceptację dla poglądów skrajnie prawicowych. – Poparcie dla radykałów deklaruje dziś 16 proc. mieszkańców wschodnich Niemiec i tendencja ta zwyżkuje – ostrzegają Elmar Brähler i Oliver Decker, autorzy analizy.
Tereny byłej NRD to wylęgarnia ruchów neonazistowskich. Po upadku muru berlińskiego tutejsi mieszkańcy stali się łatwym łupem populistów ze skrajnej prawicy. Nigdy nie przeprowadzono tu denazyfikacji, w urzędniczym aparacie przez długie lata zasiadali ludzie z nazistowską przeszłością, a szok wywołany widokiem kosmopolitycznych Niemiec Zachodnich potęgował izolację i niechęć do obcokrajowców.
W 1964 r. w Hanowerze powstała Narodowodemokratyczna Partia Niemiec (NPD), która działa legalnie i jako partia cieszy się konstytucyjną ochroną. W swoim programie postuluje zmianę konstytucji, bezpośrednie wybory prezydenckie, renegocjację układów międzynarodowych, referendum w sprawie członkostwa w UE i przywrócenie marki niemieckiej. Oczywiście zakłada też całkowitą czystość rasową, opowiadając się za segregacją dzieci w szkołach, począwszy od przedszkola. – NPD to partia zorientowana na przemoc i budowę IV Rzeszy – mówi prof. Hajo Funke z berlińskiego Instytutu Nauk Politycznych, który od lat bada ruchy skrajnej prawicy w Niemczech. – Jej program odesłania do swoich krajów 7,5 mln cudzoziemców jest bardziej radykalny niż manifest założycielski NSDAP w stosunku do Żydów.
Niemieccy politycy już dawno chcieli delegalizacji NPD. W 2003 r. trybunał konstytucyjny rozwiał jednak ich nadzieje, zawieszając postępowanie. Wszystko przez to, że Urząd Ochrony Konstytucji zainstalował w gronie kierownictwa partii swoich konfidentów, co uznano za działanie prowokacyjne. Pod koniec zeszłego roku władze 16 landów ponownie złożyły wniosek o jej rozwiązanie, ale już bez poparcia rządu RFN. – Niech kraje związkowe same przegrają – powiedział Hans-Peter Friedrich, federalny minister spraw wewnętrznych. Podobnie jak wielu polityków nie kryje sceptycyzmu co do szans powodzenia przedsięwzięcia.
Przez 15 lat przewodnictwa Uda Voigta partia przeszła wizerunkowy lifting. Kierownictwo robiło wszystko, by nie być kojarzonym z ogolonymi głowami i ulicznymi bijatykami. Nastała era neonazistów w garniturach. Efekt był zadziwiający. Choć partia nigdy nie dostała się do Bundestagu, to coraz częściej jej członkowie byli wybierani do władz lokalnych. Wśród jej członków są lekarze, adwokaci i wiele osób z wyższym wykształceniem, którzy z przekonania dołączają do środowiska skrajnie prawicowego. Jednak to nie oni brudzą sobie ręce.
W całym kraju działają dziesiątki ekstremistycznych bojówek. Wiele z nich reprezentuje środowisko niemieckich kiboli, jak grupa GnuHonnters, będąca porozumieniem 17 największych za Odrą klubów piłkarskich. To rodzaj syndykatu stadionowej przemocy, otwarcie wspieranego przez ruchy neonazistowskie. Z danych Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji wynika, że co najmniej 15 proc. członków kibolskich grup bojowych to jednocześnie aktywni członkowie ruchów neonazistowskich.Niemcy obudzili się dopiero w 2011 r., kiedy policja rozbiła trzyosobową grupę ze Zwickau. Uwe Mundlos i Uwe Bohnhardt nie dali się złapać i popełnili samobójstwo, Beate Zschäpe czeka na wyrok.
W trakcie śledztwa okazało się, że brunatne trio było terrorystycznym odłamem Podziemia Narodowosocjalistycznego (NSU), ugrupowania, które na przestrzeni lat 2000-2007 dokonało dziesięciu morderstw, w tym na niemieckiej policjantce. Przy tej okazji wyszło na jaw, że w Niemczech działa więcej tego typu ugrupowań, i to nie tylko na wschodzie, a dziewięć z dziesięciu ofiar grupy zostało zabitych w zachodniej części kraju. Swoją komórkę ma tu nawet amerykański Ku-Klux-Klan. Według rządowych danych od czasu zjednoczenia Niemiec z rąk skinów, neonazistów i opętanych skrajnie prawicową ideologią fanatyków zginęło ok. 60 osób. Fundacja im. Amadeu Antonia przygotowała własny raport. Naliczyła 183 ofiary.
Nazi w barwach eko
„Ochrona środowiska ochroną kraju” głosi hasło ekologicznej młodzieżówki z Hasloch w Nadrenii-Palatynacie. Młodzi ludzie skrzykują się przez internet, by pod nadzorem starszych kolegów udać się na wspólne treningi i biwaki w pobliskich lasach. Z pozoru taka forma rekreacji nie powinna budzić podejrzeń. – Niewiele osób zaczyna od rozbojów i aktów wandalizmu – mówi Nils Franke, historyk i jeden z autorów broszury „Ochrona środowiska naturalnego a prawicowy ekstremizm”. – Poczucie dumy narodowej pielęgnowane jest w sposób subtelny – wyjaśnia.
Indoktrynacja w organizacjach ekologicznych, które są przykrywką nazistowskich ruchów, początkowo w żaden sposób nie nawiązuje do obcokrajowców. Opowiada się dzieciom o inwazji obcych gatunków roślin, atakujących pola i sady, czy chwastach, które trzeba pielić, by piękne kwiaty mogły rosnąć. Dopiero po jakimś czasie pojawiają się analogie do życia społecznego. W podobnym schemacie komórki neonazistowskie organizują obozy harcerskie czy imprezy sportowe. Hodują sobie przyszłych członków.
Skąd mają na to pieniądze?
Jeśli zdobędą określone poparcie w wyborach, otrzymują dodatkowe fundusze z kasy państwowej i dostęp do infrastruktury biurowej – mówi „Wprost” prof. Fabian Virchow, badacz neonazizmu z Düsseldorfu. – Nie mniej ważnym źródłem są składki i darowizny samych członków, a także dochody ze sprzedaży płyt czy handlu akcesoriami. By się przekonać, o jakie akcesoria chodzi, warto wspomnieć choćby o grze „Pogromoly”, nazistowskiej przeróbce słynnego „Monopoly”, stworzonej przez grupę ze Zwickau. W tej grze zwycięża ten, kto deportuje najwięcej Żydów do komór gazowych.Eksperci biją na alarm.
Autor: Kamil Nadolski
To tylko fragment tekstu opublikowanego w tygodniku Wprost (14/2014). Cały artykuł dostępny jest w papierowym wydaniu magazynu.